poniedziałek, 28 lutego 2011

Kardamonowe ciasteczka z białą czekoladą.

„Potrzeba matką wynalazku”, a moja wczorajsza była tak przeogromna, że stworzyłam cudo. To właśnie pod wieczór, na koniec weekendu miałam wielkie zapotrzebowanie na cukier. Cóż, widocznie mi znacznie spadł ;), tak więc wysłałam siostrę na zakupy po składnik „X”, a ja w między czasie zagniotłam najsmakowitszą masę na ciasteczka ever. Powiem nawet, iż godną złotej statuetki :).

W wersji oryginalniej miały być muffinki, ale że nie posiadam aktualnie na stanie papierków, musiałam zmienić koncepcje na kruche ciasteczka o tym samym smaku: kardamon i biała czekolada.

Teraz taki czas dość oskarowy, więc u mnie analogicznie oskary w kuchni, czyli przed Państwem:
Kardamon w roli głównej!



Kruche ciasteczka z kardamonem i białą czekoladą

- 200 gram mąki
- 2 łyżki kardamonu ( składnik „X” )
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1 jajko
-120 gram masła
- 10 gram cukru waniliowego
- 70 gram cukru
- 2 białe czekolady.



Masło ucieram z cukrami na gładka masę, następnie dodaje jajko i ponownie ucieram na gładką masę. Suche składniki mieszam ze sobą i dodaję do „mokrych”. Wyrabiam ciasto i gotowe. Gdyby kleiło się do rąk należy dodać ociupinę mąki.
Białą czekoladę kroimy na małe kawałeczki. Ciasto rozwałkowujemy i wycinamy kółka o średnicy około 7,5 cm. Na środek nakładamy trochę czekolady, sklejamy w kuleczkę, a następnie „rozpłaszczamy” dłonią, aby było płaskie. W ten sposób nie spali nam się czekolada, a w środku znajdziemy miłą niespodziankę. Pieczemy w 180 stopniach około 15 min. Enjoy it! ;-)

niedziela, 27 lutego 2011

Obserwatorium Gastronomiczne: Słynna Magda Gessler i jej AleGloria.

Podejrzewam, iż wszyscy interesujący się gastronomią w stopniu bardziej zaawansowanym znają Panią Gessler.

Restauratorzy cenią się z jej opinią, a goście tłumnie odwiedzają jej warszawskie restauracje.




O Gesslerowej mówi się jako pionierce polskiej kuchni fusion, a jej restauracje zachwycają wystrojem. To w niej lubię! W swoich restauracjach serwuje dania naprawdę z górnej półki o nieoczekiwanych i niespotykanych smakach. Jej lokale poleca przewodnik Michelina. Do tego, gdyby było mało jako jedyna z niewielu polskich restauratorów ma szansę na gwiazdkę.


Wczoraj odwiedziłam AleGlorię. Poszłyśmy tam ze względu na chyba najbardziej oryginalne menu ze wszystkich i do tego najpiękniejsze wnętrza. Restauracja jest jednym słowem zachwycająca. Gessler ma swój charakterystyczny styl, lekko można byłoby powiedzieć zahaczający o tandetę, ale w całokształcie jest to wprost idealne i urzekające. O kiczu nie można tu mówić, choć większości pewnie się tak to kojarzy.




AleGloria dysponuje kilkoma salami: kryształową, truskawkową, leśną, kominkową i Malczewskiego. Wszyscy klienci jednak są sadzani w głównej, charakterystycznej – truskawkowej i moim zdaniem do tego najładniejszej. Na temat Sali napiszę tak: całego projektu pozazdrościć, bo sama bym chciała mieć tak ślicznie urządzoną restaurację; natomiast jedyne do czego mogę się przyczepić to niezbyt szczęśliwe ustawienie stolików. Odczuwa się wrażenie jakby było się w stołówce czy jadalni. Możliwe też, że to wszystko spowodowane jest bardzo dużą salą, ale nie bolało mnie to jakoś wyjątkowo.




Jest to pierwsza z restauracji, w której miałam problem z wyborem dania. Wszystkie warte zamówienia. W efekcie zjadłam sałatkę, danie główne i deser, choć przeważnie wybierałam tylko danie główne i podwieczorek.




Absolutnym hitem i rewelacją okazała się pierś kaczki na różowo z kluskami śląskimi i surówką z truskawek. Danie bardzo w moim guście, bo na słodko i powiem szczerze, że z powodu właśnie tej potrawy wróciłbym tam drugi raz. Ciekawy pomysł na podanie surówki do obiadu jako zwykłych owoców. Niby takie proste, a jednak. Sałatka truskawkowe pole z rostbefem, owocami granatu i dressingiem owocowym fantastycznie podana w liściu sałaty. Zamówiłyśmy również rubinowy barszcz, który miał mieć wkładkę „malinową”, jednak tu rozczarowanie. Barszcz bardzo dobry, tylko gdzie te maliny? Ten sam problem był w ziemniakach truflowych, w których też ten aromat gdzieś wywiało, ale kijowskie kotlety same w sobie bardzo dobre.


Przed wyjściem do AleGlorii czytałam recenzje internautów na temat tej restauracji, które były w większości negatywne, co do wielkości porcji. Tak, więc obalam mit. Dania nie są małe, ale w sam raz. Rzekłabym nawet, że takie same jak w większości innych lepszych restauracji, więc nie wiem o co ten cały dym.





I na sam koniec wisienka na torcie, czyli desery. Po raz pierwszy zdarzyło mi się, aby kelner „przyjechał” do nas z deserami i je nam zaprezentował! Istne wariactwo postawić przede mną wózek łakoci! Szaleństwo kolorów i smaków. Po dość trudnym wyborze, zamówiłyśmy tort Pawłowej i czekoladowo - truflowy. Naprawdę niebo w gębie, tego trzeba spróbować.





Całe wyjście oceniam jako idealne. Nie mam się do czego przyczepić, no poza barszczem i ziemniakami. Dania przepyszne, obsługa profesjonalna, wystrój urzekający. Obiecuję sobie, że tam wrócę, bo w karcie zostało wiele pozycji do spróbowania.

sobota, 26 lutego 2011

Saturday Night Fever - Drink Chemical Romance!

Przed nami znów sobota, więc analogicznie kolejny przepis na drinka. Ten mix substancji ochrzciłam Chemical Romance.



Drink iście mocny jak siarkowodór wąchany na lekcjach chemii. Najpierw trzeba przedostać się przez palącą przełyk czarną i tajemniczą wódkę, aby stopniowo odkryć słodki i zbawienny smak żurawiny. Zupełnie jak w życiu. Gdy już przebrniemy przez końskie zaloty i podrywy, które przeważnie są nie lada utrapieniem, możemy się ekscytować i delektować słodką miłością. Zachęcam, więc wszystkich zakochanych i wolnych do spróbowania, a także zwykłych amatorów czegoś mocniejszego.


Chemical Romance

- 50 ml czarnej wódki
- tonik lub sprite
- sok żurawinowy




Najpierw do wysokiej szklanki wlewamy syrop (wedle uznania), następnie napełniamy do 2/3 wysokości tonikiem / spritem; może być nawet woda gazowana, ale zdecydowanie polecam coś ze „smakiem” . Należy zrobić to ostrożnie, po ściance i delikatnie, aby warstwy zbytnio się nie przemieszały. Na sam koniec dopełniamy czarna wódką. I cóż więcej? Trzeba się zmierzyć z gorzkim smakiem toksycznego romansu, aby na sam koniec walki poczuć słodki smak zwycięstwa ;).

Miłego weekendu. Regenerujmy siły na następny tydzień.
Ściskam,
Szana.

czwartek, 24 lutego 2011

Zimowe zmęczenie i suflet bananowy.

W tym roku zima dała mi wyjątkowo popalić. Dwie anginy, dwa zwolnienia i permanentne zmęczenie.




Nie będę teraz oryginalna, ale napiszę, że mam już jej serdecznie dość.


Po prawie 11 godzinnej zmianie w pracy; zmierzając do domu zastanawiałam się, co przygotować dobrego, szybkiego i coś, co napewno wypali. Szczerze, nie miałabym ochoty denerwować się nad nie wyrośniętym ciastem. Do tego dość ograniczony budżet z racji końca miesiąca i okropny ból łydek.




Suflet Bananowy. Deser sprawdzony, delikatny i subtelny. Zawszę mogę na nim polegać jeżeli mam ochotę na słodką przekąskę. Idealnie wyrasta, choć szybko opada. Jestem jednak w stanie mu to wybaczyć, gdyż nadrabia swym smakiem.



Suflet bananowy

- 2 banany
- 4 jajka
- 55 gram cukru pudru
- łyżka syropu kokosowego
- łyżka syropu o smaku limonki





Banany rozdrabniam w blenderze z syropami, następnie dodaję powstałą masę do utartych żółtek z łyżką cukru i wszystko razem krótko jeszcze miksuje. Następnie ubijam białka na sztywną pianę dodając stopniowo pozostały cukier. Kolejnym krokiem jest połączenie białka z masą bananową. Trzymamy się zasady rzadsze do gęstszych i lżejsze do cięższych. Najpierw łyżka piany, aby lekko rozrzedzić konsystencje, następnie całą resztę. Mieszamy delikatnie łyżką, aby powstały bąbelki powietrza. Przekładamy do kokilek i pieczemy w 230 stopniach około 12 min. Ważne, aby nasmarować foremkę masłem i zaznaczyć nożem boki sufletu, aby nam ładnie wyrósł. Posypujemy cukrem pudrem i kończymy tym pracę w kuchni.


A tak na zakończenie, zdjęcie sufletów nim opadły :) Niestety, zrobienie zdjęcia trochę mi zajęło. ;)


wtorek, 22 lutego 2011

Zupa krem brokułowa z serem pleśniowym i migdałami.

Potrzeba nam będzie ;) :

- 2 op. brokułów, świeżych około 900 gram
- mleko
- 5-6 ziemniaków (zależy od wielkości)
- woda
- śmietana 22%
- kawałek sera pleśniowego ( polecam lazura )

***

- migdały
- grzanki

***

- cząber
- gałka
- sól
- pieprz




Przepisu na tą zupę nauczyłam się dzięki pani Marzenie. Nie byłam nigdy fanką jej kuchni, ale ta zupa jest absolutnie pyszna. Do tego wrzuca się wszystko do garnka i można zająć się czymś zupełnie innym. W przygotowaniu ekspresowa, dlatego gorąco zachęcam.





Brokuły przekładamy do garnka, dodajemy ziemniaki pokrojone w cząstki, aby się szybciej ugotowały. Zalewamy składniki pół na pół wodą z mlekiem. Po około 500 ml. Płynu nie powinno być za dużo, bo zupa będzie za rzadka. Powinno być jej tyle, aby nawet w całości nie przykryła warzyw. Doprowadzamy do zagotowania. Brokuły powinny być miękkie, zarówno jak ziemniaki. Następnie dodajemy kawałek sera i czekamy, aż się rozpuści, następnie drewnianą łyżkę śmietany 22% i chwilę gotujemy. Zupę zdejmujemy z ognia przyprawiamy od serca wszystkimi przyprawami i blenderujemy do gładkości. Podajemy z płatkami migdałowymi i grzankami.



Have a nice evening :)
Szana

poniedziałek, 21 lutego 2011

Orzechowo - karmelowe tartaletki

Cześć!
Dzisiaj mam dla was przepis na ekspresowe tartaletki iście snikersowe, gdyż ich masa bardzo smakiem przypomina słynnego batona. Inspiracje na ten szybki deser podsunęła mi moja guru cukiernictwa – Pani Sikoń w „Łakociach” emitowanych na kuchni.tv. Z deka jednak zmieniłam proporcje, a tartaletki i tak wyszły przepyszne.



Orzechowo – karmelowe tartaletki (4 szt.)

Ciasto:
Przepis  TU

Masa:
Orzeszki ziemne, nie solone 200 g.
Cukier 100 g.
Miód 2 łyżki
Śmietana 30% 100 g.






Pierwsze, co robimy to karmelizujemy cukier następnie dodajemy miód, aby zachować „płynność” naszej masy i kolejno, śmietanę. Wszystko razem mieszamy i odparowujemy do gęstej zawiesiny. Wtedy dodajemy orzechy i mieszamy. Przekładamy do upieczonych babeczek; czekamy, aż się wszystko sklei i gotowe ;)



niedziela, 20 lutego 2011

Obserwatorium Gastronomiczne: Green Cafe i ich upiorny Coffee - Drink

Nie wiem jak wam, ale mi się nigdy nie zdarzyło, by zamówione przeze mnie danie, deser, czy cokolwiek innego, było aż tak wstrząsająco niesmaczne! Jadałam lepsze lub gorsze posiłki, ale nigdy nie powiedziałam kategorycznego „nie”. Zawsze brnęłam w to „coś”. Skubałam, mieliłam, aby zjeść do końca. Nie wiem z czego to wynika, ale chyba z takiego poczucia winy, że kelner zauważy, że mi nie smakowało, albo po prostu szkoda mi wyłożonych pieniędzy.





Kawiarnia Green Cafe do której wpadłam na chwilę wytchnienia, skusiła mnie mangochilli - kawowym drinkiem. To nic innego jak kawa z dodatkiem smakowych syropów. Jednak nazwa coffee – drink brzmi fajniej ;) i właśnie tak wpadłam w ich szatańskie sidła…
Ja niestety bez ciasteczka kawy nie wypiję, więc do tego kawałek ciasta marchewkowego i 24 zł z portfela mniej.





Design kawiarni kiepski, ale nie dla wystroju tam przyszłam. Mdłe kolory, jakby lekko sprane, niczym nie przypominały pasteli, które podejrzewam chcieli osiągnąć, fotele od czapy jak za Ludwika XVI, drewniane podesty z bojami jak na statku i do tego nie wykończony sufit, obklejony folią aluminiową jak w podziemiach hotelu, w którym odbywałam praktyki.






Mniejsza o większość. Pani powiedziała, że będzie wywoływać, więc poszłam się wygodnie rozsiąść. Czekam 3, 5, 7 minut, nikt nie woła.. W końcu zdenerwowana idę złożyć zażalenie, a tu moja kawka i ciasto sobie stoi (!) a za barem nikogo.. W knajpie było cicho, mało ludzi, nikt nie słyszał wzywania, a wiem, że baristka potrafi krzyknąć, bo byłam w szoku jak się darła, gdy stałam w kolejce. W efekcie moja kawka już sobie ładnie przestygła..





I tu teraz nawiążę do początku wpisu. Właśnie tą kawę miałam na myśli pisząc „kategoryczne nie”. Naprawdę niedobra i nie dlatego, że chłodniejsza, ale dlatego, iż mango chyba się ulotniło przez okres „przestoju”, a chilli z pięćdziesięciokrotnie zwiększyło swoją moc, bo tak niemiłosiernie paliło podniebienie, że nie dało się tego wypić i po prostu zostawiłam. A ciasto zdradliwe. Na początku smaczne, jednak im dalej w to brniesz, to wiesz, że to nie ma sensu. Po prostu, najzwyczajniej niesmaczne. Ni to słodkie, ni to gorzkie, nijakie.





Nie wiem, nie piłam, ale czarna kawa podobno zdatna, chociaż w wersji „duża” wciąż jest w porównaniu z innymi tą średnią. Ogółem nie wiem jak wypadają te cappuccino, latte i inne, nie chciałam próbować, bo byłam wściekła, że wydałam kasę w zamian za figę z makiem. Chciałabym tylko dodać, że na nieposprzątanej sali, zalegało mnóstwo niedopitych i pozostawianych sporawych kawałków ciast, czyli chyba ogólnie rzecz biorąc jest coś nie tak. Stwierdzam, że wizyta na poziomie dostatecznym (pomijając mój niewypał), a kawiarnia na dość słabym poziomie.

sobota, 19 lutego 2011

Pierworodny drink.

Błękitna Laguna to drink, który wykonałam jako pierwszy z najpierwszych. To moje maleństwo, w mojej krótkiej, ale jak bardzo namiętnej fascynacji barmaństwem.



Kiedyś bardziej pociągało mnie zlewanie i mieszanie, niż gotowanie. Jednak świat jest zmienny, a my z nim, tak więc, z łezką w oku wspominam czasy, w których to kolekcjonowałam ksiązki o alkoholach i drinkach.



Uwielbiam ten niebieski mix i zawsze kiedy go wykonuje przypominają mi się stare, dobre czasy. W związku z tym przepis przed wami, a ja życzę miłej soboty. Następny koktajl już za tydzień.
Szana.

Błękitna Laguna

- 60 ml soku ananasowego
- 20 ml wódki
- 40 ml likieru blue curacao
- 40 ml syropu / soku kokosowego.





Wszystkie składniki wymieszać w shakerze. Koktajl podawać schłodzony. Aby powstała cukrowa otoczka należy zanurzyć kieliszek w rozlanym na talerzyku (odrobinę głębszym) umiarkowanie blue curacao, następnie w cukrze.


środa, 16 lutego 2011

Obserwatorium Gastronomiczne: Warszawski Przysmak - Zupa Pho!

W miniony poniedziałek byłam ustawiona z siostrą na obiad na mieście. Dorota zadecydowała, że zjemy słynną zupę Pho. Nie przypadkowo użyłam słowa „słynną”. Zupa Pho to tradycyjna zupa kuchni wietnamskiej. Można ją zjeść jednie w Warszawie (oczywiście taką jak trzeba, ze starej receptury gotowaną przez Wietnamczyka), bo tylko w stolicy mamy społeczność wietnamską. W żadnym innym mieście Polski nie ma tyle Wietnamczyków, co w Warszawie. A to zawdzięczamy Stadionowi X-lecia, który był skupiskiem Azjatów.





Pamiętam czasy, kiedy stadion był jeszcze otwarty. Poza niezliczoną liczbą budek z ubraniami, dodatkami czy pirackimi płytami; na stadionie znajdowała się pokaźna liczba barów gastronomicznych, które serwowały prawdziwe dania wietnamskie dla swoich zapracowanych kolegów.



Od tego się zaczęło. Jednak nadeszło Euro, stadion zamknięto, a tysiące Wietnamczyków nie miało się gdzie podziać. Dobrze się złożyło, że pozostali „w swoim fachu” i dalej gdzieś tam handlują, a część pracująca w gastronomii, założyła swoje własne knajpki. Nikt nie liczył się z sukcesem, jednak bieg wydarzeń zaskoczył wszystkich.



Po zamknięciu Stadionu wyszło jednak szydło z worka. Warszawiacy kochają kuchnię wietnamską, a ich tradycyjna zupa Pho to absolutny hit, o którym się już mówi jako przysmak Warszawy. Wszystkie te bary, pomogli wylansować celebryci, którzy często pojawiali się w lokalach i odtąd zaczęła się nie kończąca się ekspansja.




Ja dotarłam do baru na Pl. Konstytucji. Plakat z Pho wisi tam nad samym wejściem i zachęca przechodniów z odległości dobrego kilometra. Zjawiłyśmy się w typowej porze obiadowej i przyznam się szczerze, że był problem ze stolikiem! Przez otwartą kuchnię szło zauważyć miotających się azjatów w morzu zamówień. Sami skośnoocy gotujących dla nas tradycyjne, orientalne posiłki. Przyjemny widok.


Zamówiłam zupę Pho z kurą, siostra z wołowiną, a na drugie małą porcję tofu w pięciu smakach. Dorota sajgonki z krabów i krewetek. Zapłaciłyśmy około 20 zł na głowę, więc jak za takie porcje (jak się zaraz okazało) to naprawdę symboliczna suma.




Gdy kucharz (!) przyniósł nasze zamówienie lekko się zmartwiłam… Gdzie ja to wszystko pomieszczę. Porcje przeogromne. Zupa bez dna, a mała porcja tofu, to chyba przez przypadek była duża.. W efekcie wszystkiego nie zjadłam, ale siostra mi pomogła i zostawiłyśmy tylko łyk mojej zupy.


Zupa Pho to esencjonalny bulion z dodatkiem mięsa, kolendry, szczypiorku, imbiru i płaskiego makaronu ryżowego, od którego została zaczerpnięta nazwa zupy. Do doprawienia marynowany czosnek, kiełki i jalapeno w paście paprykowej. Po doprawieniu zupa pieści podniebienie, a smak uzależnia. Za 13 zł,, to ja już wykombinuję tak, abym wracała do domu przez Plac Konstytucji ;].





Tofu w pięciu smakach to solidna porcja ryżu, tofu i warzyw. Harmonia smaków i aromatów. Sajgonki krewetkowo – krabowe, nigdy wcześniej nie jadłam, ale zostały idealnie doprawione. Polecam wszystkim głowiącym się nad pokaźnym menu. Do tego węgorz (!) w karcie. Szybko tam wrócę.





Zachęcam was do przełamania się i zjedzenia w może niezbyt eleganckim wietnamskim barze, bez wieżyczki na kwadratowym białym talerzu, ale dla tych smaków i prawdziwej Azji w środku miasta naprawdę warto.

wtorek, 15 lutego 2011

Szybka surówka z marchwi, kolendry i migdałów.

Dzisiaj jest ten dzień, w którym wszystkie moje witalne siły mnie opuściły i najlepiej zaległabym pod pierzyną i nie myślała o niczym. Dobrze się składa, że jutro mam wolne.



Moje nogi odmówiły mi posłuszeństwa już podczas realizacji projektu (,z którego relacja niedługo na blogu. A to wszystko związane z trwającym karnawałem.) „Szlakiem warszawskiego pączka”, którego pierwszą część realizowałam od razu po wyjściu z pracy, do tego z dodatkowym obciążeniem w postaci zakupów.



Efekt jest taki, że moje plany nowych postów lekko się zmieniły. Z racji, że nie jestem w stanie nic dzisiaj upichcić zamieszczam przepis na (nie boję się tego wyraźnie napisać) jedną z surówek, która mieści się na moim Top Five Surówek ;), czyli coś niezwykle godnego uwagi.



Przepis dostałam od mamy. Niestety tylko w około 30 procentach, bo niestety tak to już jest jak się śpi i jednocześnie ogląda kuchnie.tv. Miałam listę składników, wiedziałam, że receptura pochodzi z programu Jamiego, więc poskładałam to jakoś w kupę. W efekcie końcowym stworzyłam na serio zdrową, smaczną i o wyjątkowym smaku surówkę.





Surówka z marchwi z dodatkiem migdałów i kolendry:

- 6 marchwi
- garść płatków migdałowych
- 1 świeże chilli
- 1 świeża kolendra
- 2 cm imbiru
- sok z cytryny
- oliwa extra vergin
- sól, pieprz, cukier




Marchew obrałam i starłam na tarce o dużych oczkach. Następnie starłam chilli i imbir na mniejszej tarce. Do tego dodałam kolendrę. Proponuje jej nie siekać, tylko lekko porwać, aby były widoczne większe kawałki w całości. Całość skropić sokiem z cytryny, polać oliwą, doprawić solą, pieprzem i cukrem. Na koniec przybrać sprażonymi migdałami. Smacznego ;)



Trzymajcie się ciepło, idę leżakować ;).. Do usłyszenia!
Szana ;)

poniedziałek, 14 lutego 2011

Les Macarones, czyli walentynkowe makaroniki.

Walentynki, walentynki.. komercyjne święto, za którym osobiście chyba nie przepadam. Jedyne, co w nim lubię, to specjalne romantyczne „wkładki” do menu, i wysyp różnorodnych i przede wszystkich słodkich dodatków, takich jak formy i foremki, aby upiec swojej drugiej połówce coś oryginalnego i przede wszystkim „od serca”.




Jakżeby inaczej! Posiadam formy w kształcie serduszek, ale chciałam zrobić, coś bardziej nietypowego w tym roku. Na początku lutego spotkałam się z  dużą ilością artykułów na temat trendów w gastronomii na 2011 rok. Kulinarni trendsetterzy są jednomyślni – makaroniki.





To miniaturowe ciasteczka, a raczej bym rzekła bezy, które są jeszcze niezbyt popularne na polskim rynku. Nie wiele cukierni ma je w swojej ofercie. Ja po raz pierwszy spróbowałam ich w Cafe Vincent na Nowym Świecie. Te maleństwa to nic innego jak dwie malutkie bezy przełożone nadzieniem. Ich sukces chyba jednak tkwi w tym, że mogą być one wszelakich smaków i kolorów. Za ich pioniera uważa się francuską Laduree, która słynie z ich wyrobów. W ich cukierniach można dostać wyszukane smaki, w najróżniejszych wariantach kolorystycznych.




Makaroniki wyszły bardzo dobre, jednak dla mnie ciut za delikatne. Te, które próbowałam w Vincencie były bardziej odporne na dotyk (oczywiście bez przesady ;) ) Wykonywałam je z przepisu, który znalazłam TU. To fantastyczny blog, w którym łatwo znaleźć inspirację. Będę dążyła jednak do konsystencji ciut twardszej jak te kawiarniane, dlatego nie kończę mojej przygody z makaronikami tym postem.




Makaroniki (10 szt.):

1 białko (40 gram)
50 gram cukru pudru
30 gram zmielonych migdałów
30 gram cukru pudru





Migdały zmieliłam i dokładnie zblenderowałam dodatkowo z 50 gramami cukru pudru i przesiałam przez sito do miseczki. Białko ubiłam na sztywną pianę. Ważne, aby zacząć od prędkości jak najmniejszej i stopniowo przechodzić do maksymalnej. Gdy piana będzie sztywna należ dodać 15 gram cukru pudru, znów lekko ubić mikserem, a następnie dodać drugą część i znów wymieszać mikserem. Następnie dodałam suche składniki do białka i wymieszałam je łyżką. Nie martwcie się jeżeli macie niewielkie grudki. Ważne jest, aby składniki się dobrze wymieszały. Następnie na blachę przykrytą papierem do pieczenia, wyciskam ze szprycy bezy o średnicy około 2 cm i odstawiam na 30 min, az zrobi się na bezach skorupka. Wtedy wkładamy je na najniższy poziom w piekarniku i suszymy je w 150 stopniach na 15 min.  Gdy wystygnął przekładamy je dżemem, białą czekoladą itp. Ja użyłam konfitury z róż, aby było trochę bardziej romantycznie.




Przepis specjalnie wykonany na potrzeby akcji: 

niedziela, 13 lutego 2011

GOtortilla i Głodzilla :)

Nie jestem miłośniczką jakichkolwiek fast foodów, i nie owijając w bawełnę, zlikwidowałabym te wszystkie McDonaldy, Kejfyce (KFC), Subway’e, Burger Kingi i tak dalej... Tego typu lokale to pogwałcenie jakiejkolwiek gastronomii.



Moim skromnym zdaniem pani Ewa Kopacz powinna wydać projekt ustawy, w którym zakazane byłoby stołować się w tego typu „restauracjach”. Jednakże nie mydlmy sobie oczu, te dania po prostu nam smakują i do tego w mgnieniu oka możemy zaspokoić głód za niewielką należność w zamian. Dawniej, kiedy nie interesowałam się gastronomią i nie rozpieszczałam podniebienia Foie Gras, przegrzebkami i innymi cudeńkami, jadałam w tego typu barach. Nie jakoś wyjątkowo często, ale chodziłam zwłaszcza na tortille.






Niestety, co raz częściej zdarzało się, że dostawałam zimne wrapy z niedopieczonym mięsem czy nad wyraz skromnym wkładem.. Zdarzało się, że po takich wizytach noce spędzałam z miską. Zaczęło mnie to coraz bardziej denerwować i przestałam definitywnie w nich jadać.




W sobotę, dzień wolny od pracy, miałam właśnie ochotę na fast foodowe danie, ale w zdrowym wydaniu. Przyrządzone w domowym zaciszu i ze składnikami wiadomego pochodzenia.

Najzdrowsze tortille na świecie:

- opakowanie gotowych tortilli

warzywa:
- sałata
- papryka
- pomidor
- ogórek
- chilli
- kukurydza
- cebula

mięso + marynata:
- pierś z kurczaka
- oliwa z oliwek
- sok z cytryny
- chilli w proszku
- sól, pieprz


sos:
- 2 op. gęstego jogurtu (np.: grecki)
- 3 ząbki czosnku (zblenderowane z odrobiną soli)
- 1 łyżka musztardy
- sól, pieprz




Na początek przygotowałam marynatę do mięsa, które pokroiłam w dłuższe paseczki, (czyli modne i porządane chicken stripes występujące w fast foodowych daniach).. Oliwa (tyle, aby mięso lekko się natłuściło) , łyżka soku z cytryny, pieprzu i chilli od serca i odrobina soli. Wszystko razem mieszamy i zostawiamy na czas dalszych przygotowań w lodówce.

Warzywa. Wszystkie umyłam, i pokroiłam. Chilli w kosteczkę, paprykę w dłuższe paseczki, pomidory i ogórki w ćwiartki, cebulę w piórka, sałatę drobno porwałam, kukurydzę odsączyłam z zalewy.

Tortille podgrzałam w mikrofali z wstawionym razem wrzątkiem wody w kubeczku. Para wodna nada elastyczności naleśnikowi, dzięki czemu nie będzie się rwał przy zawijaniu.




Mięso smażę na patelni do grillowania. Nie chciałam dodawać zbędnych panierek, jajek, bułek etc.. Kurczak w takiej odsłonie uważam za wyjątkowo atrakcyjny kawałeczek białka do moich wrapów. Na tortillę układam warzywa i mięso, polewam sosem ( wszystkie składniki wymieszałam w misce łyżką.). Przekonajcie się sami, a już więcej nie zjecie w Kejfycu, czy gdzie tam lubicie chadzać. Niech te wszystkie lokale się schowają, bo ja nadchodzę ze swoją GOtortillą!