czwartek, 31 marca 2011

Nowa, indyjska odsłona zupy pomidorowej.

„Nie jestem zupą pomidorową, aby mnie wszyscy lubili”. Tak brzmi mocny tekst, krążący po facebookowej społeczności. Jednak nie wnikając już czy jest on mądry czy nie, fakt jest faktem, ze prawie każdy lubi pomidorową. Ja też.



Ale ile można jeść ciągle tą samą, tradycyjną, czerwoną zupę? W moim przypadku to aż 21 lat!? :D Dobrze, ze w końcu zaczęłam eksperymentować w tym kierunku. Bo jak się okazało w Indiach też robią niezgorszą. Nawet powiedziałabym ciut lepszą.

Przepis pochodzi z książki Anjum's New Indian autorstwa Anjum Anand. Oczywiście trochę go podrasowałam na warunki polskiej kuchni. Nie chodzi tu o składniki, a proporcje. Daję wam gwarancje, że mimo drobnych poprawek wyszło bosko.



Zupa pomidorowa z nutą orientu

- 1 cebula
- 2 ząbki czosnku
- 1 marchew
- 1 łodyga selera naciowego
- mały kawałek imbiru (z 15 gram)
- 2 op. pomidorów z puszki
- szklanka wody
- liść laurowy
- 150 ml mleka
- 1 łyżka mąki
- sól, pieprz, cukier
- odrobina oleju

Cebulę, czosnek marchew, imbir i seler należy drobno pokroić i wrzucić do garnka wraz z liściem laurowym, w którym rozgrzaliśmy łyżkę oleju.

Wszystko razem przesmażamy, a następnie dodajemy pomidory z puszki. Teraz przyda się odrobina cierpliwości. Zostawiamy warzywa na około 15 minut, na wolnym gazie, abym nam pięknie zmiękły, a pomidory wręcz rozgotowały. Od czasu do czasu należy zerkać, co tam się dzieje w garnku i zamieszać.

Następnie dodajemy mleko i mąkę i znów chwilkę razem gotujemy, nie zapominając o mieszaniu od czasu do czasu.

Doprawiamy solą, pieprzem i cukrem. Soli i pieprzu dałam na oko, wedle smaku, natomiast cukru nie więcej niż 2 łyżki płaskie. Dodaję szklankę wody.



Wszystko razem znów z chwilę gotujemy, następnie ściągamy z ognia i miksujemy na krem.
Smacznego!

poniedziałek, 21 marca 2011

Rzecz o kuchni francuskiej, czyli Qu'est-ce que vous désirez ?


#@$%&@!!#@#! Jak ja nie lubię bezczynności! Zwłaszcza tej kulinarnej. Moi rodzice wymyślili sobie, że będą remontować kuchnię. Z jednej strony fajnie. Będę miała własny rząd szafek na swój sprzęt i akcesoria, ale z drugiej strony perspektywa rocznego remontu ( ze względu na to, że tata wykonuje go po godzinach ) trochę mnie przeraża. Jutro odłącza kuchenkę, więc jestem zmuszona jeść na mieście. Wielki to dla mnie dramat nie jest, bo wybieram się na legendarną Pho, o której już pisałam ;) TU :)




Coś robić trzeba, dlatego chciałabym wam zaprezentować, coś z mojej biblioteczki. Skromnej co prawda, ale nie ulegam zjawisku Macdonaldyzacji i stawiam na jakość a nie na ilość.

Książka Kulinaria Francuskie to opasła księga skupiająca całą kwintesencje tejże najsławniejszej cuisine na świecie. Poradnik kosztował mnie chyba kolo 170 zł, zresztą jak wszystkie ksiązki z tej serii, czyli jeszcze Culinaria Italia i Kuchnie Europy.



Ten tom to ponad 500 stron ! wszelakich informacji i ciekawostek na temat przysmaków żabojadów ;) oraz ich win. Co najbardziej w niej lubię, to przejrzystość i jej sposób rozmieszczenia informacji ułatwiający przyswajanie informacji. Wiadomości się nie mieszają gdyż Francja została tu podzielona na rejony. Każdy rejon jest oddzielnie opisany, pod sztandarowymi zagadnieniami jak wina, sery, słodycze, ryby itp.  

Do tego te fotografie. Uwierzcie mi, takich zdjęć nie znajdziecie w żadnej innej książce, a przede wszystkim w naszym zaśmieconym Internecie. To swego rodzaju album z doskonałej jakości zdjęciami, które zachwycają swoją estetyką, dokładnością i przejrzystością. To idealny podręcznik dla pilnego ucznia gastronomii. Nie do przeczytania w noc przed egzaminem, ale dzięki temu wiem, że mam przed sobą całą skarbnicę kuchni francuskiej w domu, na miejscu.

Jestem teraz z racji mojej gastronomicznej bezczynności na etapie jej studiowania, więc chętnie będę się z wami dzielić ciekawostkami kuchni francuskiej.

Salut!

piątek, 18 marca 2011

Zupa krem z kalafiora z nutą pomarańczy.

Wróciłam.

Kiedy przed chwilą weszłam na bloga z konkretnym zamiarem dodania nowej notki i spostrzegłam, że ostatni raz pisałam coś, aż 8 dni temu, zrobiło mi się smutno. Nie łatwo było mi się przełamać i założyć tego bloga. Miałam mieszane uczucia, czy spodoba się ludziom moja idea prowadzenia, moje przemyślenia, a przede wszystkim przepisy. Jak się okazuje warto, dlatego doznaje koszmarnych myśli, kiedy mój blog zasypia, a ja z nim. Przygnębia mnie fakt, że nadeszły takie dni, kiedy muszę powiedzieć stop eksperymentom i bardziej przypilnować wydatków. Niestety to wszystko wpływa na gastronomyGO!.



Dlatego dzisiaj tak skromnie. Na szczęście znalazłam alternatywę, aby oderwać się na chwilę od kuchni mamy i mogę delektować się moją zupą. Zrobioną od początku do końca przeze mnie. Fajne urozmaicenie dla mojego żołądka i jednocześnie nowy post na blogu. Zachęcam do spróbowania, bo jestem pewna, że niewielu z was próbowało takiego egzotycznego połączenia, a jednocześnie dość banalnego.



Zupa krem z kalafiorów i nutą pomarańczy

- kalafior ok. 900 gram
- cebula
- olej
- 750 ml bulionu warzywnego
- 250 ml śmietany do kawy 12%
- sok plus skórka z 2 pomarańczy
- gałka, sól, pieprz





Kalafior należy opłukać i  pokroić na różyczki. Cebulę z grubsza pokrojoną przesmażyć na patelni, dodać do niej kalafior i lekko całość przez chwilę przesmażyć. Następnie dodać do wywaru i gotować do miękkości. Następnie zupę blenderujemy dodajemy śmietanę, sok z pomarańczy i skórkę, lekko znów blenderujemy i ponownie zagotowujemy. Przyprawiamy i podajemy posypaną skórką pomarańczy zupę. Smacznego,
Szana.

czwartek, 10 marca 2011

Malinowa kawa Latte z okazji minionego dnia kobiet.

Nie ma nic bardziej kobiecego niż latte i różowy. Tak więc połączyłam te dwa składniki w jeden i powstała mi różowa kawa. W sam raz na babskie ploteczki i pogaduchy, które miały miejsce w miniony wtorek ;)



Malinowa latte

- mleko
- kawa
- syrop malinowy
- bita śmietana i stuff do dekoracji wedle uznania ;)





Pierwsze, co należy zrobić to zabarwić mleko na różowo. Niestety mam bardzo kiepski aparat i moje zdjęcia wychodzą takie jak widać, ale u mnie naprawdę było one różowiutkie! Spieniamy je i przelewamy na razie same (bez pianki) do szklanki. Następnie wąskim strumieniem wlewamy kawę, aby zrobiły nam się warstwy i wtedy na sam koniec dajemy różowa pianę na wierzch. Dokańczamy cały drink kawowy bitą smietaną i dekorujemy wedle uznania. No i na sam koniec zapraszamy przyjaciółki do stołu ;)



Pozdrawiam :)
Szana.

środa, 9 marca 2011

Obserwatorium Gastronomiczne: White Chocolate Rum Mocha i tarta leśna.


Wizyta w Empik Cafe była niezaplanowana i spontaniczna. Po ostatnim zatruciu w Coffee Heaven obiecałam sobie, że do sieciówek raczej nie chadzam, ale sytuacja nas do tego zmusiła. Miałyśmy wybrać się do Misianki w Skaryszewskim, jednak późna pora i pokrętne dróżki parku, a do tego trzaskający mróz, uniemożliwiły nam znalezienie kawiarenki i po 30 minutach poszukiwań stwierdziłyśmy, że idziemy do pierwszej lepszej kawiarni.



Zawitałyśmy tam na krótko, bo nic w wystroju, ni atmosfera wnętrza, nie zatrzymała mnie tam na dłuższą chwilę.

Kawa White Chocolate Rum Mochca mimo wszystko znośna. Bardzo aromatyczna i słodka. Wyczuwalna czekolada, z rumem może trochę gorzej, ale efekt w całości niezgorszy. Kawa czarna to maleństwo. Nie poczujesz nawet po wypiciu całej.



To właśnie tu zjadłam ciasto, do którego nie mogłam się przyczepić. Mianowicie tartę leśną. Polecam.   

Miłe miejsce na szybką kawę i deser. Może i nawet na ploteczki z przyjaciółką, ale nie będzie to moja ulubiona kawiarnia na wieczorny relaks przy wyśmienitej kawie. Szukam dalej.

***

Pozdrawiam,
Szana.

wtorek, 8 marca 2011

Zupa – krem z brzoskwiń, marchwi i rodzynek z groszkiem ptysiowym.

Tak jak obiecałam, dodaje dzisiaj post na pomarańczową zupkę. Przepis zaczerpnęłam z książki „Zupy Świata” państwa Dębskich z 1987. Podłapałam jednak tylko pomysł, bo przepis sam w sobie trąci końcówką lat osiemdziesiątych i osobliwymi metodami gotowania, które do mnie nie przemawiają tak do końca.




Mimo to, ta książka to istna Biblia Zup. Ten PRL-owski bestseller to skarbnica, która podsunie niesamowite pomysły i połączenia, dlatego gorąco zachęcam ją do nabycia, chociażby na allegro, za tę parę groszy.



Zupa – krem z brzoskwiń, marchwi i rodzynek z groszkiem ptysiowym.

- 500 ml wywaru z warzyw
- mleko
- 50 dag marchwi
- 4 brzoskwinie (mogą być z puszki, wtedy 8 połówek)
- 2 garście rodzynek
- ½ szklanki śmietany 12 % do kawy
- sól, pieprz biały, cukier




Marchew należy obrać, umyć pokroić na małe kawałeczki i ugotować ją w mleku. Należy dodać tyle mleka, aby była przykryta w całości. Gdy już będzie miękka, należy ją zblenderować, następnie dodać brzoskwinie i  znów zmiksować. Następnie dodać rosół, śmietanę, rodzynki i gotować kilka minut. Jeżeli zupa będzie za gęsta dodajcie po prostu czystej wody mineralnej, tyle ile uważacie, do osiągnięcia odpowiedniej gęstości. Zupę podajemy z groszkiem ptysiowym i rodzynkami.






PS: Ostatnio usłyszałam zarzuty od matki, iż wszystkie moje zupy jakie wykonuje są zielone. Akurat robiłam wtedy pod rząd brokułową i z sałaty, więc stąd ta uwaga się wzięła.
Tak więc: MAMO! Jak widzisz nie wszystkie moje zupy są zielone!

PS2: Co byście powiedzieli na akcję marchewkową? Po tej zupie mam ochotę wcinać je cały czas! ;)

PS3: Wszystkiego dobrego z okazji dnia kobiet ! :)








poniedziałek, 7 marca 2011

Przegląd tygodniowy :)

Witam po prawie trzydniowej przerwie! Przyznam się z bólem, iż pozwoliłam sobie zaniedbać mojego bloga. Ogólnie to przez studia, na które jeżdżę, aż do Poznania, a brak laptopa krzyżuje moje plany związane z blogiem. WSHIG robi swoje, a ja przechodzę do rzeczy.

Dzisiejszy dzień chyli się już końcowi, powiedziałabym nawet, że wieczór, tak więc zbyt wiele nie zdziałam, ale chciałabym was zachęcić do odwiedzania GastronomyGO! w tym tygodniu szczególnie.

We wtorek znajdziecie tu post na zupę krem z marchwi, brzoskwini i rodzynek, a jeśli dobrze pójdzie to na malinową latte, dla osób które nie boją się niezliczonych ilości cukru.  

Jeśli jednak czasowo się nie wyrobię to właśnie w środę możecie liczyć na  różową kawę (z racji dnia kobiet oczywiście), a następnie ciasteczka o smaku herbaty winogronowej z dodatkiem rodzynek. Do tego recenzja Empik Cafe. W sobotę przypadnie oczywiście kolej na Saturday Night Fever.

Mam nadzieję, że potowarzyszycie mi w tym tygodniu, który jest nie lada dla mnie łatwy, bo choć sesja już za mną to w szkole multum obowiązków, do tego beznadziejne zmiany w pracy czyli tzw. „środek” uniemożliwiający mi trochę planów do zrealizowania, ale mam nadzieje, że wykażecie się cierpliwością, a moje przepisy i posty przypadną wam do gustu.

Ściskam i Pozdrawiam,
Miłego wieczoru,
Szana ;)

piątek, 4 marca 2011

BASIC, czyli podstawowy przepis na kruche ciastka.

Uwielbiam kruche ciastka i ciasteczka. Zwłaszcza te 'American Style', z dodatkiem czekolady, coś a'la Pieguski. ;) Moje łakomstwo i chęć zrobienia swoich własnych, o oczko lepszych, spowodowało, iż wyszukałam fajny przepis, który zawsze się udaje i wychodzą z niego, właśnie fajne kruche maleństwa. Można dodawać co się chce, kakao, sproszkowane przyprawy (jak u mnie w przepisach: rozmaryn i kardamon), czy kawałki czekolady bądź m&m'sy.




Podstawowe ciasto na kruche ciasteczka

-200 gram mąki
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1 jajko
-120 gram masła
- 10 gram cukru waniliowego
- 70 gram cukru


Masło ucieram z cukrami na gładka masę, następnie dodaje jajko i ponownie ucieram na gładką masę. Suche składniki mieszam ze sobą i dodaję do „mokrych”. Wyrabiam ciasto i gotowe. Gdyby kleiło się do rąk należy dodać ociupinę mąki.
Zachęcam was do wypróbowania i eksperymentowania. Dodawajcie, co wam się żywnie podoba. Przepis w stu procentach sprawdzony. Napewno wam wyjdą!

czwartek, 3 marca 2011

Obserwatorium Gastronomiczne: Szlakiem warszawskiego pączka




Zjadłam 6. Kto da więcej? Uwielbiam tłusty czwartek, tylko dlatego, że w tym dniu uchodzi wszystko na sucho. Nadprogramowe kalorie odłożą się dopiero jutro :) Ja pączków w domu nie robiłam, z racji braku chyba przede wszystkim czasu, ale za to przygotowywałam się już tygodniami wcześniej, aby właśnie dziś zjeść tego pączka nad pączkami.


W tłusty czwartek większość pączków to gnioty, robione przez całą noc, na odpierdziel, pod presją czasu i szefa. Nie chciałam na takiego trafić w moje ulubione święto, dlatego postanowiłam zjeść parę pączków wcześniej od tych znanych i lubianych, aby właśnie dziś wiedzieć gdzie iść na zakupy.



1. Pączki Pani Gessler.

Wygląd: Maleństwa. Bardzo małe te pączusie, ale ładnie polukrowane, z dużą ilością skórki pomarańczowej, jednak bardzo słabo wyrośnięte (pewnie przez sporawą ilość nadzienia, o którym poźniej), jakby lekko spłaszczone (?!)
Smak: Smakowo niezłe, ale powiem nie powalają z nóg.
Nadzienie: Niezłe, różane, całkiem dużo.
Cena: 8 zł (What The Fuck?!) Tak. Tyle kosztowały, mimo to się jednak skusiłam. Nie warte swojej ceny.
Podsumowanie: Przeciętnie, a cena druzgocąca


tak wygląda pączek wart 8 zł...

2. A. Blikle.

Wygląd: Jeżeli Gesslerowej były maleńkie, to te, niestety miniaturki. Sporo lukru, schludnie wykonane
Nadzienie: Konfitura. Jednak niezbyt sporo
Cena: 2,90 zł. W porównaniu do Gesslerowej to mało, ale za tego pączka dałabym maksymalnie 1,20 zł. Zwłaszcza przez jego rozmiary.
Podsumowanie: Dobre, jednak z nóg nie zwalają.

3. Słynna pracownia cukiernicza na Górczewskiej.

Wygląd: Normalne gabaryty, jednak znikoma ilość lukru, dość kiepskiej jakości
Smak: Dobre, jednak myślałam, że będą lepsze.
Nadzienie: Standard. Ani dużo, ani mało. Smak żaden rewelacyjny
Cena: 2 zł.
Podsumowanie: W związku z dużą ilością samych opinii pozytywnych na ich temat, tradycji i zakładu historii, porażka. Typowe kiepskie pączki.


 A tu w kiepskiej formie pączki z Górczewskiej...

Wszystkie moje trzy podejścia to trzy rozczarowania. W efekcie jednak zadowoliłam się pączkami w pracy i w domu, które okazały się najlepsze. Od żadnych sław czy Bóg wie jeszcze, skąd. Najlepsze z bazaru, z mnóstwem marmolady (która wlała mi się, aż za rękaw), świeżutkie i przeogromne. Mam nadzieję, że wasze pączki też wam smakowały. I pamiętajcie, bo według starego zabobonu: ile zjedzonych pączków tyle miesięcy szczęścia. W takim razie muszę pomyśleć nad sześcioma dodatkowymi ;)


miłego obżarstwa
Szana ;)

wtorek, 1 marca 2011

Podwójnie czekoladowe ciasteczka z rozmarynem.

Do wykonania owych ciasteczek zainspirowała mnie pewna czekolada. Firma Bachhalm produkuje ekskluzywne czekolady o wyszukanych smakach. Na gwiazdkę w zeszłym roku kupiłam do spróbunku czekoladę z rozmarynem i szynką jelenia. Połączenie tych smaków  okazało się tak genialne, że aż musiałam je odtworzyć. Może nie w czekoladzie akurat i bez szynki jelenia, ale czekolada z rozmarynem smakuje bombowo i tego będę się trzymać;)



Nie będę ukrywać, że miałam nie lada problem, co zrobić z kwestią twardych igiełek rozmarynu, które za jasną ciasną nie widziały mi się w tych ciasteczkach. Potrzebowałam tylko aromatu. Niestety o świeżym mogę zapomnieć, dlatego suszony rozmaryn zmieliłam w młynku do kawy na pył. Dzięki temu mogłam bezproblemowo dodać go do ciasteczek, zyskując tylko czysty aromat i smak, a nie dodatkowo twarde zielsko pomiędzy wyborną czekoladą. Polecam wam miksować w ten sposób wiele produktów jak herbata czy np. goździki, rozmaryn. Rzeczy, które są twarde i w daniu nie koniecznie mile widziane, natomiast ich walory smakowe jak najbardziej. Wystarczy wszystko zmielić na proszek i problem znika.


Ciasteczka wykonałam z przepisu BASIC z tą różnicą iż dodałam kakao do masy.


Kruche ciasteczka z rozmarynem i gorzką czekoladą

- 200 gram mąki
- 2 łyżki zmielonego rozmarynu
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1 jajko
- 2 łyżki kakao
-120 gram masła
- 10 gram cukru waniliowego
- 70 gram cukru
- 2 gorzkie czekolady.

Masło ucieram z cukrami na gładka masę, następnie dodaje jajko i ponownie ucieram na gładką masę. Suche składniki mieszam ze sobą i dodaję do „mokrych”. Wyrabiam ciasto i gotowe. Gdyby kleiło się do rąk należy dodać ociupinę mąki.
Czekoladę kroimy na małe kawałeczki. Ciasto rozwałkowujemy i wycinamy kółka o średnicy około 7,5 cm. Na środek nakładamy trochę czekolady, sklejamy w kuleczkę, a następnie „rozpłaszczamy” dłonią, aby było płaskie. W ten sposób nie spali nam się czekolada, a w środku znajdziemy miłą niespodziankę. Pieczemy w 180 stopniach około 15 min




Te ciasteczka stały się moim no. 1. Uwielbiam oryginalne połączenia smaków, bo tradycyjne „pieguski” po prostu się przejadły. Ja, jako miłośniczka kuchni fusion, jestem na „tak” za tego typu połączeniami i gorąco was zachęcam do ich spróbowania.
PS: Ciasteczka jeszcze lepiej smakują jak ostygną i czekolada się zetnie z powrotem, ale szczerze wątpię, aby doleżały do tego momentu. ;)